Właśnie takim, jakich spotykałam na swojej drodze. Bo naprawdę uważam za cud to, że lubię języki obce.
Niestety, w całym swoim życiu nie spotkałam ani jednego nauczyciela, który by mnie zaraził miłością do języków. Na tle wszystkich najlepiej wypadła pani od łaciny. Sama się zdziwiłam, że ją (tę łacinę) pokochałam. Może stąd późniejsza miłość do włoskiego?
.
Wbrew temu, chcę ci pokazać, że da się pokochać języki obce pomimo złych nauczycieli. Nie będzie tu wytykania błędów, jedyne, co Ci pokażę, to własne doświadczenie. Dość barwne, ale w efekcie, skuteczne.
.
źródło
Oto, co znajdziesz we wpisie:
Nauka? Ależ skąd.
.
Dziś naprawdę uważam za cud to, że lubię języki. Pomimo nauczycieli, jakich miałam, dałam radę nauczyć się języków w takim stopniu, by móc wykorzystywać go w codziennej pracy, a z czasem także zarażać pasją do włoskiego setki kolejnych osób na swoich kursach. Dziś nie tylko myślę, ale czasem i śnię po włosku. I po latach obserwuję także, z jaką pasją do mojej pasji podchodzą moje dzieci. Dla których nauka języka to obecnie żadna nauka, tylko czysta zabawa! Codziennie to podziwiam i nie mogę się napatrzeć.
.
źródło
Opowiem Ci o angielskim, którego to języka uczyłam się najdłużej, bo od 5. klasy podstawówki (stanowczo za późno jak na dzisiejsze standardy). To śmieszne, ale prawdopodobnie po pierwszym roku nauki umiałam mniej, niż moje dzieci po roku nauki w przedszkolu. Do tego stopnia nie dowierzałam, że ten ich przedszkolny, kolorowy i radosny angielski niesie ze sobą wiedzę, że na pytanie mojego syna:
– Mamo, a wiesz, co to znaczy kukiz?
Zdębiałam. Skąd moje dziecię zna Kukiza? O czym oni mówią w tym przedszkolu, o polityce? Co jednak zrobić, gdy (nadzwyczaj) dociekliwy syn pyta – trzeba się gimnastykować.
– Wiesz, Antoś… Kukiz to taki pan, który… hm, kiedyś śpiewał w zespole, a dzisiaj pracuje w…
Uff… nie zdążyłam się, na szczęście, rozkręcić. Synu pierwszy mnie uświadomił:
– Nie mamo… Ciasteczka przecież!
No tak, cookies, Anno. Nie popisałaś się.
.
źródło
Jak się później okazało, tego dnia przerabiali słodycze – i tę lekcję, rzecz jasna, zapamiętali najlepiej. Dziś nawet wyrwani w środku nocy odpowiedzą, co to ice cream.
.
Ich nauka jest do tego stopnia naturalna, że na pytanie:
– Miałaś dzisiaj angielski?
Moja córeczka bez namysłu odpowiada:
– Noł.
.
Jeśli masz ochotę na więcej rozmów, zajrzyj do naszych dialogów. A tymczasem wracamy do starych czasów. Czasów, w których nie do pomyślenia była nauka angielskiego, zanim człowiek się poprawnie po polsku nie nauczył mówić.
.
Pani Fazer – mazer
.
To moje pierwsze wspomnienie z początków angielskiego. Każdy z nas kojarzył angielskie utwory, seriale, filmy, ale jakoś nikt nie miał odwagi powiedzieć tej pani, że słówka father i mother wymawia się ciekawie, ale na pewno nie tak, jak słynne polskie czekoladki. Pamiętacie je jeszcze? :)
.
.
Gdy rozpoczynałam naukę języka, był rok 1996 r. i dziś myślę, że zmieniali nam nauczycieli średnio co 6 miesięcy dlatego, że każdy z nich – zamiast być anglistą – był po prostu nauczycielem czegoś-tam, i tylko przypadkiem znał (lub nie znał) angielski. W końcu uczyć w podstawówce, punkt po punkcie, żywcem z podręcznika – to nie może być trudne. Być może takie argumenty miał ówczesny dyrektor. Nota bene, historyk.
.
Pani Na Emeryturze
.
Po pani Fazer przyszła kolej na nią. Kobieta kompletnie bez podejścia, charyzmy ani wiedzy. I nie wiek był tu przyczyną, tylko jej odstraszająca powierzchowność. Nie pamiętam ani jednego jej uśmiechu. Ba, nie pamiętam nawet jej twarzy! Za to doskonale poznałam jej plecy. Ciągle stała do nas tyłem, czasem nawet coś skrobnęła na tablicy, ale nikt nigdy nie wiedział co, bo zmazywała, zanim zdążyliśmy doczytać.
Krzykliwa Studentka
.
Szybko zmieniono ją na tę dziewczynę, swoją drogą, niewiele starszą od nas. To już ósma klasa (mam 15 lat i całe życie przed sobą, przydałoby się w końcu poznać język), a ona, ze swoją ledwo przekroczoną 20-tką mogła co najwyżej ukończyć licencjat. Być jednak może, że i w tym przypadku zaistniały braki w kadrze, ktoś przymknął oko i nawet tego licencjatu nie było.
.
Co zapamiętałam z jej lekcji?
Darła się bez opamiętania. Ani my nie umieliśmy jej słuchać, ani ona do nas mówić. My nie szanowaliśmy jej, ona miała nas głęboko w tyle. O tym, że po angielsku słowem się do nas nie odezwała, nawet nie wspominam, bo jedyne, co robiła, to sprawdzenie obecności, kartkówka i ochrzan za tę nieudaną z poprzedniego razu. Strach się bać ;)
.
Pani Panika-Gramatyka
.
Uff… i doszliśmy do liceum. Cudem jakimś, liceum dobrego, na poziomie. Klasa z zaawansowanym angielskim (kolejny cud). Tu jedna i ta sama nauczycielka przez cztery lata, dość specyficzna, toteż mało kto umiał ją zrozumieć (ale licealiści to taki wiek, że mało kogo potrafią zrozumieć, łącznie ze sobą). Za to język… szlifowała do bólu! Miała istną paranoję na punkcie słówek i gramatyki. Brak kreseczki na kartkówce był dla niej tysiąc razy gorszym występkiem niż kompletny brak akcentu w mówieniu.
.
Nie winię jej jednak. Nasze cele się, po prostu, nie pokrywały. My chcieliśmy po angielsku mówić (a przynajmniej się tego nie bać), a ona przygotować nas do poprawnego pisania (marzyło się jej pewnie, by nasze późniejsze maile w korporacjach były bez zarzutu). A już na pewno w głowie siedziała jej obowiązkowa matura – każdy nauczyciel marzy, by jego uczniowie wypadli spektakularnie, a on zbierze w końcu żniwa swojej wieloletniej, nauczycielskiej udręki.
.
Nawet jeśli maturalnych tematów można było wyuczyć się na pamięć, a sam egzamin spokojnie dało się zdać, nie potrafiąc nawet samodzielnie w tym języku myśleć.
.
Efekt uboczny jest tego taki, że do dziś z angielską gramatyką nie mam problemu, maturę zdałam śpiewająco, ale żebym orłem była – nie powiem. Wszystkie blokady w mówieniu, które udało mi się pokonać, runęły dopiero w czasie podróży i rozmów z obcokrajowcami. I Pani Panika, na całe szczęście, nie miała z tym nic wspólnego.
.
Życie. Zrobiło się poważnie.
.
Bo nareszcie dostałam się na studia. Ale i tu czekało mnie kolejne lingwistyczne zaskoczenie!
.
źródło
Na pierwszy roku (wbrew obietnicom szanownego dziekana), nie tylko nie dano nam (obiecanych!) pięciu języków do wyboru, ale pozbawiono nas nauczania jakiegokolwiek z nich. Do dziś nie wiem, czemu to miało służyć. Przyciągnięciu kandydatów? Coś jak obietnice przedwyborcze, o których wiadomo, że nigdy się nie spełnią…
.
Ale… tak widocznie miało się stać. Z powodu braku przedmiotu, postanowiłam dokształcić się samodzielnie! Ruszyłam na upragniony od lat – kurs języka włoskiego. Wszystko zapowiadało się cudownie. Na kursie uczył mnie Włoch. Taki prawdziwy, z włoskim nazwiskiem i polską żoną. Jak się później okazało, miał jakieś 60 lat (co jeszcze w niczym nie przeszkadza), od 20 lat mieszkał w Polsce (to też jeszcze nie) i wciąż tkwił w starych metodach nauczania – tzn. gramatyka, zasady, koniugacje (o, a to już mi trochę przeszkadzało!). Zawzięłam się jednak i robiłam, co trzeba.
.
Wszystko zmieniło się już po roku nauki, gdy na toruńskiej starówce zaczepili mnie Włosi. Przecudna rodzinka, pytająca mnie o drogę. A co ja na to? Spociłam się na samą myśl, że… mam mówić po włosku.
.
Wstyd przyznać (taki naprawdę duży wstyd), ale słowem się nie przyznałam, że doskonale rozumiem, o co im chodzi. Gładko, i oczywiście, po angielsku, wyjaśniłam, jak dojść i nawet odprowadziłam kawałek, upewniając się, że na pewno sobie poszli, a ja nareszcie będę mogła zapaść się pod ziemię.
.
Nie zliczę, ile razy wyzwałam się w duchu od kompletnej idiotki. Kilka razy nawet powiedziałam to do siebie na głos – żeby było dobitniej.
.
Pomogło.
To był przełom. Dotarło do mnie! Że na co taka nauka, gdy w spotkaniu z Włochem twarzą w twarz nie umiem wydukać z siebie ani słowa?
.
Co było dalej, przeczytasz już we wpisie Włoski dla odważnych, w którym opowiadam, jak zrezygnowałam w kursu i zaczęłam uczyć się języka w praktyce. W praktyce przez duże P i to od razu w głębokiej wodzie, mimo że z pływaniem nadal u mnie kiepsko.
.
W każdym razie, gdyby nie Podróże, dziś byłabym lingwistyczną analfabetką :)
Co by było, gdyby…
.
Chcę Ci jeszcze pokazać, że ta opowieść mogłaby mieć zupełnie inny przebieg, gdybym wybrała się na italianistykę. Brałam taką ewentualność pod uwagę, kiedyś, daaawno temu… Dopóki nie przekonałam się, że chcę żyć z tym językiem na co dzień, chcę się inspirować, a nie tylko uczyć się go do (bolesnej) perfekcji.
.
To, co kilka dni temu napisała do mnie jedna z Czytelniczek, ponownie utwierdziło mnie w przekonaniu, że nauka języka to Przygoda. To Pasja! Nie może być żmudnym, przykrym obowiązkiem, spełnieniem czyichś zachcianek, wizji i jedynych słusznych racji.
.
Oto, co napisała Ewelina:
.
Chcę Ci bardzo podziękować za Twojego bloga, a w szczególności za post Oto dlaczego włoska telewizja nie nauczy cię mówić po włosku (link), bo moje podejście, po przeczytaniu go, diametralnie się zmieniło.
Studiowałam filologię włoską i w moim przypadku był to najlepszy sposób na zrażenie się do tego języka. Wykładowcy bardzo często dawali nam odczuć, że nic nie potrafimy. Wymagali umiejętności, których nie mieliśmy skąd pozyskać, a przecież to oni byli tam, żeby zarazić nas pasją i chęcią uczenia się nowych rzeczy, prawda?
Już od pierwszego semestru studiów była to walka o przetrwanie, a nie chłonięcie wiedzy i radości z tego, że można dowiedzieć się czegoś o tej wspaniałej kulturze i języku. Zapomniałam kompletnie o tym, dlaczego w ogóle wylądowałam na tym, a nie innym kierunku.
.
Na zajęciach z konwersacji bałam się mówić, bo przecież jak się pomylę, to oberwie mi się, że się nie uczę. Na zajęciach z rozumienia ze słuchu bałam się, że nie zrozumiem wszystkiego, nie wykonam ćwiczenia i… oberwie się. Zajęcia z gramatyki wyglądały w ten sposób, że każdy miał swój przykład do rozwiązania, w rezultacie nikt nie uważał na zajęciach, tylko był skupiony na swoim przykładzie, bo jeśli źle go wykona, to co będzie? Oberwie się.
.
Tymczasem Ty jednym postem zrobiłaś więcej niż wszyscy moi wykładowcy przez te parę lat studiów. Ostatnio wróciłam z Bari, była to moja piąta wizyta we Włoszech, ale pierwszy raz byłam zdumiona swoimi zdolnościami językowymi. Zanim wyjechałam, posłuchałam Twoich rad, słuchałam włoskiego radia, oglądałam włoską telewizję, a na wyjeździe kupiłam sobie stos książek, bo odkryłam, że bardzo dużo rozumiem. Wcześniej nigdy tego nie robiłam, bo i tak nie zrozumiem, a gdy próbowałam, bardzo szybko się zrażałam, bo przecież nic nie rozumiem.
Teraz zaczęłam od nowa, odważniej. Na początku, gdy zaczęłam słuchać radia, było ciężko, bo trudno było mi cokolwiek zrozumieć, ale pomyślałam sobie, że jest to etap przejściowy, że trzeba to przetrwać. Tak też się stało, coraz więcej rozumiem, a żeby tego było mało rozumiem na tyle, że słuchanie radia, telewizji, czytanie książek zaczęło mi najnormalniej w świecie dostarczać rozrywki. Czasem zapominam, że to nie jest mój język ojczysty! To uczucie jest niesamowite! Zatem dziękuję raz jeszcze, bo naprawdę wiele zmieniłam, m.in. dzięki Tobie!
.
(Ewelina, raz jeszcze dziękuję za zgodę na publikację!)
.
A Ty, jakich nauczycieli miałeś (nie)szczęście spotkać na swojej drodze? :)
.
źródło
.
To też Cię zainteresuje:
- Język włoski jak uczyć, by zapamiętać go na całe życie?
- Bajki po włosku – czyli jak uczynić naukę włoskiego dziecinnie prostą.
- Włoski dla początkujących – włoski dla odważnych.
- Aplikacje do nauki włoskiego – 7 przyjemnych sposobów.
- Włoska telewizja i włoskie radio – gdzie ich szukać w sieci.