Przy całej znakomitości kina włoskiego, są też takie filmy o Włoszech, których nie polecam i które każdy miłośnik Italii spokojnie może sobie odpuścić. Bez żadnych skrupułów.
Przy całej znakomitości kina włoskiego, są też takie filmy o Włoszech, których nie polecam. Jeśli film robi Włoch, wtedy jest włoski, to jasne. Różnica między nimi polega na tym, że film włoski wie, jak jest we Włoszech, a filmy o Włoszech tylko myślą, że to wiedzą ;)
.
Te ostatnie czasem na tyle rażąco odbiegają od prawdy, że nie sposób tego przemilczeć. Niby fabuła się kręci, dobre dialogi są, akcja jest, coś się dzieje. Ale ta Italia w tle albo nie pasuje do reszty, albo okazuje się być przeciętnym albumem z niezbyt wyszukanymi zabytkami. Czasem filmowy twórcy chcą dobrze, ale w efekcie z Italii i tak zostaje tylko masa stereotypów, mijająca się z włoskimi realiami, jak ja z tańcem brzucha.
.
Filmy o Włoszech których nie polecam:
.
1. Jedz, módl się, kochaj
.
Całe szczęście, Italia zawiera się w słowie jedz i występuje na początku (dla niecierpliwych 30. min). Żeby ją zobaczyć, nie musicie oglądać całego (ponad 2h) filmu. Ale jak już dotrzecie do Rzymu, to tu jak zwykle. Raj na ziemi! Miłość, przyjaźń i jedzenie czeka na każdym rogu. A lody nigdy nie tuczą.
I kiedy w opisie czytam o dojrzałej, nowoczesnej kobiecie, na myśl mi przychodzi taka, która wie, czego chce! Jakiż zawód mnie spotyka, gdy okazuje się, że bohaterka, wbrew swej dojrzałości, absolutnie nie wie, czego chce, nie podoba jej się, to co ma, nie wie, skąd się to wzięło i na dodatek, jak to zmienić. Postanawia więc to wszystko (co ma i czego już nie ma) zostawić i czmychnąć czym prędzej w siną (tfu, tęczową!) dal.
.
Ale umówmy się, że wyrusza w świat, by odnaleźć siebie. Siebie i tylko siebie, bo wszyscy i wszystko kręci się wokół niej i jej egzystencjalnych problemów. Gdyby to jeszcze bajka była, to rozumiem, a że piszą melodramat (mimo że komedia), więc oczekuję chociaż, że się wzruszę. Nic z tego.
.
Na dodatek nie wiemy za co i na co podróżuje nasza gwiazda. Ale bohaterka sama tego nie wie, więc się nie przejmujmy, tylko cieszymy pięknymi ujęciami, dobrze dobraną muzyką i Javierem Bardemem, na którego musimy jednak poczekać aż do końcówki. Jeśli w ogóle warto, to tylko z tego powodu.
.
2. Zakochani w Rzymie
.
Rozumiem, że Woody Allen chciał tu przemycić osobiste sceny z życia, myślowe paradoksy i życiowe podsumowania. Zasugerowana rzymskim tytułem, nabrałam jednak chęci, by przenieść się do Włoch w towarzystwie zgrabnej fabuły i ciętej riposty. Na dużym ekranie, żeby ten Rzym dokładnie widzieć.
.
I znów zgrzyt! Lepiej bym zrobiła, odkładając pieniądze na samolot, a zmarnowany czas na lot do Rzymu. Oglądałam to miasto oczami turysty, który ma się zadowolić sztampowymi pocztówkami. Bohaterem miał być facet, który woli błądzić w Rzymie, niż je zwiedzać, ale ten zabieg się nie udał. Jako widz, czułam się jak na skondensowanym zwiedzaniu Rzymu w pół dnia. Ani cienia pożądanego błądzenia!
Pomijając wszelkie walory artystyczno-biograficzne, mam wrażenie, że każda z postaci gra niczym w bajce, w której co by się nie zadziało, i tak na końcu wszyscy się cieszą i długo żyją. Rzym pokazany z perspektywy turysty, który oczekuje, że we Włoszech spełni swe ukryte fascynacje i przeżyje coś nadzwyczajnego. No, bo gdzie, jak nie tutaj?
.
Zatem to film dla tych, którzy szukają na ekranie Allena. Zupełnie jednak nie dla tych, którzy w kinie szukają włoskości.
.
Filmy o Włoszech, których nie polecam, to także:
3. Miesiąc nad jeziorem
.
Dłuży się niemiłosiernie. Czekam kwadrans, bo pierwszy decydujący. Nie dzieje się nic. Nie zrażam się, nastawiłam się pozytywnie i daję jeszcze jedną szansę. Niestety, nikt poza mną nie wytrzymuje próby czasu. Po kilku takich kwadransach z odrętwienia (słowo, nie zasnęłam!) budzi mnie niezauważalne ożywienie akcji, tempo delikatnie przyspiesza, w akcję wkrada się nutka zazdrości i aktorzy zaczynają biegać zamiast chodzić.
.
Ale razem z tą dynamiką dochodzi do głosu moc rażąco nadużytych stereotypów. Produkcja amerykańsko-angielska (kto by się spodziewał), po obejrzeniu której o Włochach dowiedziałam się tylko tyle, że:
.
- wiecznie się śmieją (głupkowato i ani trochę naturalnie)
- każdy facet ma ochotę na numerek, zawsze i wszędzie
- rodziny są niebywale hałaśliwe. Krzyczą (rzecz jasna) zawsze i wszędzie
- mamuśki dobrze gotują, ale nic poza tym
- na pewno coś jeszcze przeoczyłam (przed ożywieniem akcji)
.
Dołóżmy tu fatalną grę Umy Thurman. Myślałam, że to jej pierwsza rola, ale nie… film powstał rok po Pulp Fiction. W takim razie nic jej nie tłumaczy i w tym filmie zdecydowanie minęła się z powołaniem.
.
To jeszcze nie koniec (a szkoda). Włoscy statyści w swojej włoskości przechodzą samych siebie. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu wyszczerzonych pseudo Włochów na raz. Ale może mało ich w życiu widziałam (i takich więcej nie chcę!).
.
.
Łudziłam się, że to film przyjemny, zabawny (w końcu komedia), klimatyczny i urokliwy. Jeżeli powiecie, że na pewno ma ukryte dno, to film w żaden sposób nie zachęca, by go szukać.
.
Końcówki nie poznałam, do dziś żyjąc w niepewności, czy pan Zet jest z tą Igrek, czy pan Igrek jest z tą od Iksa. Noce zarywam, gdy są tego warte. Na tym filmie można się wyspać za wszystkie czasy.
.
Powiecie, że patrzę na te filmy nieobiektywnie. Ależ oczywiscie! Patrzę tylko swoim okiem, mam własne oczekiwania, być może szukam w filmie czego innego, niż rzesze kinomaniaków. Powyższe filmy mało, że mnie nie porwały, to gdy szukałam w nich włoskich realiów, wręcz się zniesmaczyłam.
Proszę pana, siedzę sobie, proszę pana, w kinie… Pan rozumie… I tak patrzę sobie… siedzę se w kinie proszę pana… Normalnie… Patrzę, patrzę na to… No i aż mi się chce wyjść z… kina. (“Rejs”)
No to ja uciekam z takiego kina!
.