Dziś podeszłam do tematu zupełnie na odwrót. To tekst nie o tym, jak uczyć dzieci żyć po włosku, tylko o tym, jak one nauczyły mnie włoskiego podejścia.
Gdy jestem we Włoszech, mam energię nie do wyczerpania. Zastanawiałam się dziś, dlaczego tak jest? I wyszło mi z tych rozważań, że…
…to wszystko dlatego, że cieszy mnie to, co jest wokół. Bo czuję, że jestem na właściwym miejscu i wszystko się dzieje we właściwym czasie. Nie czekam na jutro, a już na pewno nie na “lepsze czasy”. Żyję tam ze świadomością, że oto tworzę wspomnienia na resztę życia.
W trakcie podróży wiem, że te najfajniejsze chwile w życiu mam tu i teraz, a nie “gdzieś” i “kiedyś”, których nie ma w kalendarzu.
Dziś widzę, że taką samą energię mogę poczuć w codzienności, nie tylko we Włoszech i nie tylko w pełnym słońcu. Jedyne co mi do tego potrzebne, to pilockie nastawienie i bojowość (i dużo dobrej kawy, oczywiście), by być kimś takim dla swojej rodziny w Polsce, jaką chce mi się być w podróży we Włoszech ?
Jakimś cudem okazuje się wtedy, że efekty mogą być podobne. Mojej “grupie” podoba się nawet, jak pada. Kłótni jakby mniej. Więcej się chce, wszystkim. Owoce rodzą się niespodziewanie i są na tyle subtelne, że nie piszą o nich na pierwszych stronach gazet, ale w serduchu zapadają głęboko i na długie lata.
Czego włoskiego nauczyła mnie rodzina?
Paradoksalnie, to dzięki rodzinie nauczyłam się ZWALNIAĆ. I, o dziwo, to właśnie z inicjatywy Włochów narodziła się idea “slow”. A konkretnie jednego, Bruno Contigianiego.
To on, po latach pracoholizmu, wpadł na pomysł stowarzyszenia Sztuki Powolnego Życia (“the art of living slowly”), które głosi myśl, że unikanie pośpiechu i stresu zdecydowanie poprawia jakość życia.
Włosi, jak mało kto, przykładają wagę do wolnego trybu życia. Nie raz we Włoszech spotkałam się z reakcją ludzi (zwłaszcza starszych), którzy zwracali mi uwagę “dokąd tak biegniesz?”, “piano, piano!”
Powolne życie nie oznacza apatii. Nikt szybciej od Włochów nie pije kawy przy barze! A ich sposób mówienia? Mam wrażenie, że szybciej się już nie da.
Jak doszłam do tego, będąc mamą czwórki?
Ucząc się, właśnie po narodzinach dzieci, przekładać ideę “slow” na konkretne dziedziny życia. Na przykład na pracę! Wiecie, że istnieje takie pojęcie, jak… Slow Work?
Slow Work to nic innego, jak kreatywna praca nie na czas, ale z rozmysłem, dostosowana do życia, a nie na odwrót. To właśnie z myślą o mojej rodzinie zrezygnowałam z tego, by jako pilot i przewodnik po Włoszech być w pracy-podróży przez większą część roku. Dziś mam pracę na własnych zasadach i mogę ją elastycznie dostosowywać do swojego życia.
No dobrze, ale jak żyć powoli, będąc rodzicem?
Z pomocą przychodzi idea Slow Parenting, czyli pozwolenie dzieciom na bycie dziećmi, zamiast presji wychowywania ich na “ideały”.
Gdy słyszę (najczęściej na Instagramie) słowa w stylu: “szacun, że ogarniasz czwórkę dzieci, bo ja z jednym nie daję rady”, wcale nie obrastam w piórka. Z jednym też nie dawałam! Ba, było gorzej, bo chciałam mieć wszystko życiowo ogarnięte jak kiedyś.
Z czwórką dzieci łatwiej mi odpuścić to oczekiwanie od siebie, by być idealną, a od dzieci, by były doskonałymi.
Już wiem, że czasu nie będzie więcej. I że starczy go tylko na to, by zadbać o najważniejsze. A dla nas najważniejsze są relacje, to, by każdy członek rodziny czuł się zauważony i by miał poczucie, że jego potrzeby są ważne.
Czwórka dzieci oznacza więcej roboty,fakt, ale to także kilka par oczu więcej. Dlatego zawsze ktoś w porę zareaguje, zauważy, poda, przytrzyma, przytuli czy pomoże. Rodzina to drużyna.
I wreszcie, na koniec dnia człowiek wie, czemu jest zmęczony. Doskonale rozumie, gdzie wydatkował energię i jeśli pada na twarz, to z poczuciem, że było warto. I że będą tego owoce.
Być tu i teraz, a nie gdzieś i kiedyś
Zaptała mnie kedyś córka…
– Mamo, kiedy jest “kiedyś?”
– No… kiedyś, za jakiś czas.
– Nieprawda mamo, “kiedyś” to dzień, którego nie ma w kalendarzu.
To zdanie podsumowuje, dlaczego dziećmi przestałam czekać “na jutro”, aż przestaną ząbkować, aż zaczną przesypiać noce, aż pójdą do szkoły lub w ogóle wyjdą z domu, bo te oczekiwania nie kończą się nigdy.
Zaczęłam czerpać z tego, co jest dzisiaj, w tych okolicznościach, które mam, z tymi narzędziami i takimi zasobami, którymi dysponuję lub które mogę zdobyć lub się ich nauczyć, by żyć lepiej.
Życie jest dzisiaj. Nie jak ktoś wyzdrowieje. Nie jak sytuacja na świecie się uspokoi.
Dlatego chcę cieszyć się tym, co JEST, a nie tym, co MOGŁOBY być. Życie ciągle kusi, by żyć wspomnieniami z przeszłości lub wizjami z przyszłości.
Największy wpływ mamy na to, co blisko, tuż obok, w nas.
I wreszcie kawa… Jak pić ją po włosku?
Idea „slow” i tu nie zawodzi!
Slow Coffee – to chwila zatrzymania się w biegu życia, które biegnie niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie.
To chwila, która dobrze nastraja na cały dzień i pozwala skupić się na tym, co naprawdę ważne. Grunt, to pozwolić sobie na ten moment, w którym jesteśmy tylko ze sobą i ze swoimi myślami.
To dzięki takim chwilom jestem zdolna wykryć, kiedy mam wszystkiego dość. I mówię to głośno, prosząc o zmianę, gdy “nie wyrabiam”. Ten moment łatwo przeoczyć, kiedy zamiast zmienić coś drobnego w sobie (np. zadbać o swoje prawdziwe potrzeby), chcę zmieniać ludzi, przez których (jak mniemam) się denerwuję.
Właśnie taka kawa, wypita na spokojnie, pozwala mi to zauważyć.
I przestać wkurzać się na ludzi :)
Który Włoch nie rzuci wszystkiego i nie pójdzie napić się kawy, cokolwiek by się nie działo? :)
Carl Honore, autor książki „Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem” powiedział, że:
“Każdy z nas musi toczyć swoją walkę z prędkością.”
I każdy z nas musi wyczuć swoje tempo. Nie tylko w życiu, ale i w rodzinie, w stylu wychowywania dzieci – warto szukać swojej drogi. Tego, co dla Ciebie i Twoich bliskich będzie najlepsze. I warto się inspirować! Szukać ludzi i treści, które pomagają lepiej żyć.
Ze świadomością, że najważniejszego się nie zawaliło.
Fajna rodzina nie tworzy się sama. To jak z górą lodową – niektórzy ludzie widzą tylko wierzchołek nad wodą, nie zaś ten potężną skałę pod wodą. Tych codziennych zmagań, wychodzenia z siebie i stawania obok, by ochłonąć.
Są też tacy, którzy widzą tylko to, co pod wodą. Zupełnie umyka im wierzchołek. Ten szczyt, który wynagradza wszystkie trudy. Momenty, gdy rodziców rozpiera duma, wzruszenie i taka satysfakcja, jakiej trudno doświadczyć w innych dziedzinach życia.
Życzę sobie i Wam jak najczęstszego doświadczania tych “szczytów”, ale i doceniania codziennych starań, które budują fundament.